wiosna.

 

jak co roku na wiosne moje kontakty socjalno-sasiedzkie osiagnely wyrazny szczyt na wykresie intensywnosci w skali roku: od piatku do niedzieli strzyglam nasz plot. kto przechodzil, ten mial cos do powiedzenia, jakies pytanie, jakas dobra rade:

 – aaaa!!! wiosenne porzadki!

 – taki bukowy zywoplot to jest praktyczny, zeby nie wiem jak sie rozrosl mozna sciac radykalnie jak sie chce i wszystko odrosnie.

 – czemu wy nie zamienicie tych bukow na tuje albo eibe? wtedy mniej pracy, bo powoli rosnie…

 – bukowe ploty to sa jednak najladniejsze! jak u nas tez. buk moze osiagnac wiek 300 lat!

 – nie moza tak radykalnie scinac, bo bedziecie miec lyso cale lato. nie odrosnie do nastepnego roku!

 – o! jak to kobieta sama potrafi!

 – no nareszcie, bo juz tu nie moznabylo przejechac tak sie ten wasz plot rozrosl!

 – szkoda troche tak scinac wszystko, bylo u was jak w lesie…

 – ile to pracy, co? postawilby czlowiek murek i bylby spokoj.

 – …

 – …

 

w tym roku postanowilam zrobic w ogrodzie tylko to co konieczne. nie mam weny, mam ochote siedziec na lawce i czytac ksiazke.

 

 

 

idzie nowe.

 

mieszkaja dwie ulice dalej. duzy dom, piekny ogrod, dzieci w dobrych szkolach – wszystko takie dopiete na ostatni guziczek. nie jak u nas: niedokonczone schody czy mech w trawniku. w naszej wiosce mieszkaja tez ich rodzice. no wszystko takie ustabilizowane, ulozone i bardzo fajne. syn, rok starszy od maliny, zdobywa miedzynarodowe nagrody zeglarskie, ma waznych sponsorow, interesuje go glownie woda i zagiel, ale jakos daje sobie rade w szkole.

i nagle ni z gruszki ni z pietruszki napisali wlasnie mail, ze lada moment… sie przeprowadzaja nad morze, na drugi koniec kraju. syn idzie do szkoly sportowej, corka do nowej szkoly, tata znalazl nowa super prace a mama nadal bedzie zajmowala sie domem i ogrodem.

i tak mnie to jakos… podbudowalo, zmotywowalo i wprawilo w swietny humor. przeslalam ten mail mezowi. zaraz potem slysze jak biegnie po schodach:

 – baaaaaahhhhh! echt cool!!!! – wola rozesmiany maz.

tak. tyle razy stawialismy wszystko na glowie. taka mysl: przewrocic wszystko do gory nogami jest dla nas jak swiezy wiatr.

na razie tylko male zmiany. jutro malujemy malinowy pokoj. w poniedzialek przyjedza nowe lozko (czarne!) a za tydzien nowa wielka szafa (czarna!). koniec z lylowymi scianami, blekintnym dywanem, bialymi mebelkami i wiejska szafa. nowa era.

 

lunch.

 

dzis moj maz tez mial home office. w poludnie polecial nad jezioro i przyniosl swiezo uwedzone jeszcze troche cieple saibling (takie szlachetniejsze pstragi czy malutkie lososie?). zjedlismy je na tarasie, w sloncu, w okularach. na deser kawa. i do pracy. oboje mamy akurat duzo pracy i duzo stresu. taka godzina wyrwana, wyszarpana, wygryziona ze zwariownego dnia jest niezbedna do zycia. do przezycia.

 

malina czytelnik.

 

jak malina byla mala, nie moglam sie doczekac kiedy nauczy sie jezdzic na nartach. potem czekalam kiedy zacznei czytac i jakos nie robilam sobie wiekszych nadziei, bo poczatki byly trudne. czytanie nie interesowalo maliny wcale, wolala zebysmy my jej czytali i do szkoly poszla jako analfabetka. jakos pod koniec drugiej klasy cos jej przeskoczylo w glowie i zrozumiala, ze kto umie czytac ten ma przewage i malina stala sie zapalona czytelniczka. idac z duchem czasu oddalam dziecku moje kindle, bo jakos sie z czytnikiem nie polubilismy. ale i malina sie jakos nie polubila i uzywa go tylko latem jesli czyta na lawce i zaczyna sie sciemniac. a teraz nadeszly te czasy, o ktorych myslalam przeprowdzajac nasz wielki regal i kartony pelne ksiazek. oto malina odkryla ten regal, ktory przeciez towarzyszy jej od urordzin. najpierw odkryla, ze mamy trzech muszkieterow. i zaczela buszowac. w weekend znalazla „bridget jones’s diary”:

 – o! moge to poczytac?

 – no pewnie! – odpowiedzialam nie namyslajac sie dlugo czy ksiazka, ktora zaczyna sie od zdania: „i will not: drink more than fourteen alkohol units a week.” jest odpowiednia lektura dla 14-latki.

przez chwile potrzymalam ksiazke w dloniach. co ona taka pozolkla, przeciez niedawno ja kupilam. niedawno. copyright 1996. o kurcze..

 

 

co zdobi dzis czlowieka? nie szata. nie.

 

fryzury sa zawsze znakiem czasu, choc aktualnie w malinowym pokoleniu bardzo wazne sa buty. w czasie ferii zauwazylam, ze to prawda, nastolatki najpierw patrza na… buty! wlasciwa marka moze ci wiele o czlowieku powiedziec. zmartwiona dziele sie tym spostrzezeniem ze znajoma mama, ze moze to takie rozpieszczone dzieci w prywatnej szkole, ale u niej to samo, choc szkola normalna, panstwowa: kult buta:

 

 

pasuje jak ulal.

malina opowiadala ostatnio jakies tam klasowe ploteczki i pyta:

 – a wiesz co zrobic zeby chlopak w klasie wpadl w panike?

– no?

 – zapytac z troska co sie stalo z jego wlosami. natyczmiast biegnie do lazienki!

 

 

 

 

o jak ten miesiac zlecial…

 

moje ulubione ferie za nami. codziennie od switu do zmierzchu na nartach, wieczorem sauna i wylegiwanie sie na pachnacym skoszona trawa sienniku, swietna bio-kuchnia, cudowne widoki. intensywne 10 dni z malina. zredukowany do sniegu i nieba swiat, kolejna ksiazka elisabeth strout, zycie z malina bez pospiechu a takze bez komorki. nie do wiary, ale bylysmy chyba jedyne „bezkomorkowe” przy kolacji. nie mam niestety zdjec cudownych bio-potraw pieknie serwowanych co wieczor za to mam zdjecia gor, maliny narciarskiej i gorskich posilkow w chatach: kielbacha, zeberka, kakao z bita smietana, kaiserschmarrn. 

dwa dni w szkole i zaraz malina jedzie na oboz muzyczny jako czlonkini szkolnego big bandu. potem trzy tygodnei szkoly i ferie wielkanocne i zeglowanie we wloszech. na polrocznym swiadectwie pojawila sie niestety pierwsza trojka. co ja jednak moge powiedziec, skoro wciaz powtarzam, ze stopnie nie sa najwazniejsze i malina sama sie zmartwila ze nie wiem. z… biologii. neimiecka trojka nie jest zlym stopniem, ale tez nie jest sliczna jedyneczka, nie ma sie co oszukiwac.

w pracy zawirowania, ktore jak zawsze prowokuja mnie do rozmyslan co by bylo gdyby… a potem i tak kreci sie dalej. z rozpedu.

 

 

 

 

 

na pocieszenie.

 

leze z grypa i sie mecze. rzucilo mi sie na uszy. nie mam zadnego zapalenia uszu, ale takie zatkane jak czasem w czasie ladowania albo nurkowania. slysze mniej. maz mnei pociesza:

 – ale masz swiety spokoj. i cisze.

 

salon i jego nieograniczona przestrzen.

 

pamietam jak mi sie na poczatku niemiecki nie podobal. jezyk goethego, dasz sobie rade – mowilam sobie. z czasem nauczylam sie ten logicznie gramatyczny jezyk szanowac a niektore slowa polubilam szczegolnie. ostatnio zatrzymalam sie przy slowie „salonfähig”. nie mam zupelnie polskiego odpowiednika, chyba, ze „wrocic na salony”, bo internetowe tlumaczenie „reprezentacyjny” zupelnie nie wyraza kontekstu w jakim sie nad tym slowem zastanowilam.

otoz na salony wrocily tematy, ktore w moje mlodosci byly tabu. rasizm, antysemityzm, seksizm, ksenofobia, homofobia przestaly byc wstydliwe. przestaly byc czynnikiem wykluczajacym z gry. a co najgorsze zyskuja entuzjastycznych zwolennikow. skandal stal sie ozdoba, klamstwo stracilo moc, prawda jest glownie wzgledna. kazdy moze miec racje jesli ja tylko ladnie zapakuje. ludzie lykaja proste prawdy, nad ktorymi nie trzeba zbyt dlugo myslec, nikt nie ma czasu ani ochoty na refleksje, reklama i marketing opanowaly polityke.

 

 

 

 

 

zimowe refleksje.


juz dawno nie bylo takiej cudownej zimy. wystarczy nie sluchac i nie czytac wiadomosci i zaraz swiat staje sie piekny. od kilku dni -15 stopni szroni drzewa krysztalkami jak diamentami. swieci slonce. ostatanio tak pieknie bylo 14 temu – wtedy cieszylismy sie, ze swiat tak wita nasza maciupka corke.

wczoraj wyskoczylysmy na narty. malina – 14 late temu 53 cm dlugosci a dzis numer buta taki sam jak ja! – uprzejmie czeka na mnie na zakretach a na czarnych trasach, kiedy dostaje zadyszki, pociesza:

– nie martw sie, dla mnie tez to nie bylo takie latwe.

na wyciagach podgladamy gorskie kozice i dyskutujemy o przyszlosci.

 – malina, spiewac, malowac, tanczyc kazdy moze. skup sie na tym, ze rozumiesz matematyke.

 – moze masz racje. nigdy tak nie pomyslalam.

tydzien temu bylismy z wizyta u znajomych. jednym z gosci byla 22 letnia chinka studiujaca w monachium fizyke z jakimis inzynierskimi specjalizacjami. sliczna dziewczyna i genialnym manicure (malina ciagle zezowala na jej pieknie zadbane dlonie), z jednymi rozmawiala biegle po angielsku z innymi po niemiecku. na zakonczenie wieczoru zasiadla do pianinia i poleciala ballada chopina, ze nam szczeki opadly. maliny szczeka stuknela glosno o podloge i od tygodnia malina siedzi przy pianinie codziennie prawie godzine a wczoraj po nartach… wyciagnela zeszyt do matematyki, bo za dwa tygodnie maja duzy sprawdzian semestralny. normalnie wzielaby sie za nauke jakies 3 dni przed. tak sie wzruszylam, ze nawet jej za porozrzucane po pokoju ciuchy nie objechalam. moze byc tak, ze za 5 lat maline wywieje na studia i kto bedzie tu ciuchy rozrzucal? o matko …

takie troche japonskie te ferie byly.

 

tydzien przed swietami musialam spedzic w hamburgu. zaprosilam wiec mame i maline zwolnilam od wtorku ze szkoly. obie przylecialy z roznych stron do hamburga i spotkaly sie na lotnisku. ja pracowalam a one chodzily a to do nowej filharmonii, a to na rozne bozonarodzeniowe jarmarki a na lunch spotykalsmy sie gdzies niedaleko mojej pracy. ostatni wieczor przed wigilia poszlysmy na szalowy musical a do domu polecialysmy na luzie w wigilie w samo poludnie. maz w drodze na lotnisko odebral wczesniej zamowione ryby. popoludniu popijajac prosecco ubralysmy choinke, stroik na werandzie a w koncu siebie a maz do eleganckiego kompletu wskoczyl w garnitur. wieczorem polamalismy sie oplatkiem, zjedlismy pyszna rybe zapieczona w soli, popilismy dobrym winem a w koncu zasiedlismy wokol wyjatkowo szerokiej, pieknej choinki i do polnocy cieszylismy sie prezentami.

w ciagu nastepnych dni bylo odwiedzanie rodziny, znajomych, jedzenie, przysypianie i czytanie ksiazek. w sylwestra malina byla japonskim szefem kuchni – jedlismy sushi i tempura. potem znow narty, ksiazki, jedzenie a w miedzyczasie malinowe 14 urodziny. zamowilismy tort ozdobiony marcepanowm sushi a wieczorem malina w gronie przyjaciolek przyrzadzala sushi w kuchni przystrojonej japonska parasolka i balonami a takze zlotym kotem machajacym lapka.

i nagle ferie sie skonczyly, wrocila codziennosc, jedyne pocieszenie to mnostwo cudownego sniegu. swiat wyglada odwietnie. zamowilam w amazon sprzet, bez ktorego przezylismy z mezem dobre 20 lat: wiklinowa trzepaczke. trzepiac dywany na mrozie -12 stopni zrozumielismy co przez te lata stracilismy! nie dosc, ze dywany jak nowe (welniany, bialy – tak, tak bialy! –  chodnik z przedpokoju to juz w ogole ladniejszy niz jak byl nowy!) to czlowiek wytrzepuje z siebie mnowstwo zlej energii. nawet malina, dziecko 21 wieku, ktora nie mogla sie nadziwic, ze wyrzucamy dywany na snieg, zrozumiala magiczna moc trzepaczki.