moj hastag #

 

na fb trwa akcja #metoo. If all the women who have been sexually harassed or assaulted wrote „Me too” as a status, we might give people a sense of the magnitude of the problem.?” przez chwile zastanawialam sie nad osobistym hastagiem #menot, ale jak zobaczylam ile kobiet wzielo udzial w tej akcji, pomyslalam, ze taki hastag bylby trywializowaniem problemu.

no ale u siebie na blogu moge napisac, ze jestem szczesliwa, ze pracujac w: telewizji, teatrze, agencji fotograficznej i produkcji filmowej nigdy nie mialam do czynienia z molestowanie seksualnym. od zawsze prace mam taka troche imprezowa ze i podroze, i kolacje, i festiwale, i party i jak bylam mlodsza to krotkie kiecki z wysokimi obcasami (teraz to juz tylko obcasy) nosilam i nic, nigdy.

i tak sobie mysle, ze mam szczescie do ludzi i jakas intuicje, ktora pozwala mi trzymac sie z daleka od idiotow.

 

 

 

 

 

hasla.

patrze na malinowy swiat. jakie niesie jej nadzieje? jakie daje jej szanse? moja mlodosc przypadla na czasy rozwoju tolerancji, otwierania granic, obalania murow, szukania wspolnych mianownikow, przebaczania win, uswiadamiania sobie problemow ekologicznych. a malina? co ja czeka w swiecie, gdzie znow jak w czasach epoki kamiennej pierwsze i najwazniejsze staje sie: jestes nasz czy obcy? zaraz potem: bialy czy czarny, katolik, zyd czy muzulmanin, hetero czy homo, ze wschodu czy z zachodu, za aborcja czy przeciw, za eutanazja czy przeciw. czytam dzis komentarze na polskiej stronie pod wiadomoscia, ze niemiecka para gejow oficjalnie otrzymala pozwolenie na adopcje corki. co piaty komentarz zaczyna sie od slow: „jestem osoba tolerancyjna, ale…” – to tak jakby powiedziec: odzywiam sie wedle diety weganskiej, ale jem salami.

kiedys czescia musicalu metro byla piosenka „hasla”, nie wiem czemu jozek usunal ja z metra, bo przeciez jest aktualna jak nigdy:

 

Żyjemy hasłami wciąż karmią tym nas
Nie wiemy już sami gdzie prawda, gdzie fałsz
Tu walka o pokój gdzie pokój już był
Dotrzymać chcesz kroku dwa kroki daj w tył.

Kto hasło wymyśli ma patent na świat
W formułkę cię wciśnie – już wiesz ileś wart
Bałagan totalny w umysłach niech trwa
Koloryt lokalny znaczenie tu ma:

Miłość francuska, dusza słowiańska
Włoch – makaroniarz, angielski chłód
Niemiecki problem, grypa hiszpańska
A murzyn czarny, bo lubi brud.

Amerykanin – nogi na stole,
Włoch – makaroniarz, arabski – szczyt,
Rosjan nie drażnić, pije jak Polak
A Żyd…

By móc się rozbroić potrzebna jest broń
Łańcuchem pokoju skrępują ci dłoń
Więc w sprawach poważnych siedź cicho jak mysz
We Francji jedz żaby, w Japonii jedz ryż.

Z obcymi jest kłopot i żaden z nich zysk
We wspólnej Europie nie dadzą ci wiz.
Odległość niewielka tu Rzym a tu Krym
W „Paryżu północy” american dream.

Tu jest prawica, a tam lewica
Może odwrotnie? Daremny spór
Gdy między ludźmi biegnie granica
Z lewej czy z prawej patrzysz na mur?

Piszmy na murach, stropach i rurach
Znakami, których nie da się zmyć
Napisy własne prywatne hasła
Każdy jest inny – dajcie nam być!

malina po wlosku.

w te wakacje malina w koncu przestala sie wstydzic, ze bedzie posmiewiskiem calej sardynii i poszla na kurs surfingowy. lekcje indywidualne, bo i wiatr byl zbyt silny i bylo juz po sezonie. zeglarskie doswiadczenie z wiatrem chyba sie przydalo, bo malina szybko zalapala co chodzi a nauczyciel nie chcial wierzyc, ze nigdy nie stala na desce. po 5 dniach mozna bylo powiedziec, ze malina jest utalentowana, poczatkujaca surfingowka…ehmmm surfinia? serdecznie podziekowalismy panu nauczycielowi i w trakcie tych podziekowan okazalo sie, ze pan ma mlodszego brata. malina do konca wakacji codziennie wypozyczala deske i skakala po falach balansujac z zaglem w towarzystwie tego mlodszego brata, absolutnego wirtuoza serfingu. chlopak chyba urodzil sie na desce! rozumieli sie bez slow, bo i nie ma jak rozmawiac w czasie skakania po falach a potem dzielil ich jezyk, bo kolega niestety niezbyt po angielsku a po niemiecku ani troche… na surfowanie umawiali sie przez whatsapp i tak tez sie pozegnali: dziekuje i do zobaczenia.

a potem? kilka dni po wakacjach zaczeli do siebie pisac. on tlumaczy to co chce jej powiedziec na niemiecki a ona odpowiada po wlosku, dzieki slownikowi_app w iphonie. tak juz rozmawiaja ponad miesiac. wczoraj m. wyznal, ze maline kocha. malina jest strasznie przejeta i zmobilizowana do nauki laciny (bo uwaza, ze dzieki temu czuje co do niego pisze po wlosku) i do podjecia nauki wloskiego.

 

maz po pracy

malina w wannie. mnie nachodzi jakas fala enrgii – w ciagu 15 minut przestawiam wszystko w pokoju. pianino na drugi koniec pokoju, w przeciwnym kierunku sofa, puchaty dywan na druga strone, cienki w przeciwnym kierunku, nad oknem zawieszam girlande z bialych swiatelek. no jakby przeszla burza. malina schodzi na dol i wola oszolomiona.
 – super!!!

wchodzi maz po calym dniu pracy. juz z kuchni widac, ze wszystko przewrocilam do gory nogami. bez komentarza, mezowy telefon dzwoni, maz telefonuje przechadzajac sie po pokoju, konczy rozmowe, wraca do kuchni. nadal nic nie komentuje. rozmawiamy o tesciwej, ktora lezy w szpitalu. malina siada na sofie, ja przygotowuje kolacje, maz wyciaga wino. ja swoj kieliszek mam w kuchni, maz przepytuje maline co tam bylo w szkole, a malina siedzi na SOFIE, KTORA PRZEZ OSTATNIE DWA LATA STALA ZUPELNIE GDZIE INDZIEJ. mrugamy do siebie z malina porozumiewawczo okiem, maz nic nie mowi, wiec w koncu mysle, ze mu sie nie podoba, wiec nie komentuje zeby mnie nie urazic i czuje sie obrazona, bo raz, ze jest bardzo ladnie a dwa, ze nawet jesli to moze przeciez to szczerze powiedziec. co to za wyglupy. kolacja. maz wraca do pokoju po kieliszek, ktory postawil telefonujac na stoliku, ktory tez stoi w innym kacie niz zwykle, i nagle zatrzymuje sie w polowie drogi: o! cos zmeinilas???

 – tak.

maz rozglada sie, rozglada, rozglada i mowi:

 – ale ladnie!

 

malinowa zawierucha i deszcz.

w piatek zalozylam cieply sweter, wielki szal i cienka puchowa kurtke, malina swoj zeglarska pianke i odblaskowa czapke. bylo szaro-buro i wialo jak nie wiem co. zawiozlam maline do klubu. jeszcze nie bylo trenera, wiec troche z nia postalam marznac jak nie wiem co. malina skladala swoja lodke, zagiel, platala zgrabnie wszelkie kolorowe sznureczki. w kieszeni zabrzeczal mi telefon, nie odberalam zeby nie wyjmowac rak z kieszeni. sumienie mnie troche podgryzalo, ze ja zaraz jade do domu i zostawiam to dziecko w te zimnice nad woda. 8 stopni i wiatr. o trener juz jest. moze odwola trening, bo zimno? alez gdzie tam ida zeglowac a ja uciekam do domu. pracuje, telefonuje i nie widze, ze wichura sie rozpetala i leje jak z cebra. o 18 jade po maline, mimo szybkich wycieraczek z trudnoscia widze ulice. o malina. mokra, w piance sklada swoj zagiel, naciaga persening na lodke, nie wychodze z samochodu. sciana deszczu. o kurcze to no piatek wieczor z glowy, pewnie bedzie wsciekla, zmaznieta, przemoczona. podjezdzam jak najblizej moge, na siedzenie kladziemy recznik, do samochodu wskakuje zachwycone zyciem dziecko. na jeziorze hulal taki wiatr, ze wszystkie lodki poprzewracaly sie po kilka razy. w czasie najsilniejszego wiatru, trener kazal zeglazom przewrocic lodki mastem do dolu i siedziec na przewroconych kadlubach i tak z nogami w loodwatej wodzie przeczekac najsilniejsza wichure.

w domu malina wskoczyla do goracej wanny i z ksiazka spedzila tam pol wieczoru.

wciaz jest jak mlody zrebak, potrzebuje wiatru, przestrzeni, przygody. ja na sama mysl, jak lalo i wialo mam katar a malina tylko dobry humor.

prozac.

 

zakonczenie naszych wakacji bylo troche dramatyczne. jak zawsze wracamy w ostatniej chwili. nad sardynia rozpetala sie taka wichura, ze nie moznabylo wysiasc z samochodu, bo wiatr zapieral dech. juz chcialam zaprzec sie nogami, ze nie wsiadamy na prom, ze przekladamy rezerwacje, ale sie okazalo, ze przyplynal najwiekszy model, taki plywajacy palac kultury, wiec sie troche uspokoilam.

na poczatku bylo milo jak zawsze, na dobranoc zrobilismy kilka pozegnalnych zdjec wyspie, wypilismy piwo i rozgoscilismy sie w kabinie. gdzies kolo 2 w nocy zaczelo bujac tak, ze moj plecak przetoczyl sie przez caly pokoj. malina i maz spali, ja przykrylam sie koldra i staralam sie nie panikowac. tak jak przy samolotowch turbulecjach liczylam dziesiatki – to mnie uspokaja. no i spiacy maz tez mnie uspokaja, bo przeciez gdyby bylo niebezpiecznie to by nie spal, prawda? to tylko moje strachy, plyniemy, so fale to buja, tak? buja. zza grubych zaslon widze blyski i zaraz sobie tlumacze, ze to migaja swiatla pozycyjne promu. to sa jednak pioruny i bija z taka furia i czestotliwoscia, ze w koncu mimo, ze to srodek nocy w glosnikach slychac dwujezyczne ogloszenie, ze wychodzenie na poklad jest zabronione  z powodu silnego deszczu, wiatru i wysokich fal. nic nie mowia o piorunach. malina sie budzi i pyta cienkim glosikiem czy moze do nas przyjsc do lozka po czym wskakuje razem ze swoja mysza mimi i do rana staramy sie nie spasc z lozka i nie umrzec ze strachu. bez slow. skoro swit dobijamy do portu – jeszcze nigdy nie wysiadalismy w takiej smiertelnej ciszy, nawet zadne dzieci nie placza, ludzie bladzi, zmeczeni, smutni. w livorno nie mozemy od razu opuscic portu. ulice zalane po dachy samochodow, widzimy dryfujace skutery, straz pozarna kieruje nas przez waskie uliczki, gdzie woda zatrzymana workami z piaskiem siega do kostek. wiadomosci podaja, ze 7 osob zginelo.

wracamy do domu. pytam maline czy bardzo sie w nocy bala. kurcze, moze nie bedzie juz chciala podrozowac promem (tak jak ja sobie to solennie tej nocy obiecalam), ale malina juz slucha jakiejs muzyki i kreci glowka:

 – na poczatku sie balam, ale jak przyszlam do was to juz nie.

i w ogole nie ma tematu. mojej dorastajacej corce jeszcze wystarczy bliskosc rodzicow. mysle o tym, bo wsrod malinowych kolezanek dzieja sie dziwne rzeczy. jedna tnie sobie ramiona czym popadnie: noz, zyletka, nozyczki. od ponad miesiaca jest w klinice, przez rok ma brac prozac a do sprawiania sobie bolu dostala specjalna gumke zeby przynajmniej sie nie okaleczac. inna kolezanka w koncu przyznala sie rodzicom do bulimii, od dwoch tygodni bierze specjalne lekarstwa i rodzice chodza z nia do psychologa. do psychologa chodzi tez inna kolezanka cienka jak patyczek, ktora nigdy nie bierze udzialu w prywatkach z nocowaniem, ani w wycieczkach szkolnych, kazda proba nocowania poza domem konczy sie atakiem kaszlu graniczacym z uduszeniem i placzem. w malinowej klasie jest dziewczyna, ktora ma pozwolenie na wyjscie z lekcji bez podania powodu i pojscie do szkolnego psychologa.

z jednej strony bardziej dorosle niz w rzeczywistosci sa: makijaz, buty na obcasach, nienaganne stylizacje na instagramie, wiedza tyle o seksie z internetu, ile my w tym wieku nie mielismy pojecia, konfrontacja z tematem wojny, uchodzcow. z drugiej strony ta mlodziez siedzi w domu i podtrzymuje kontakt glownie przez snapchat i whatsapp – zycie staje sie wirtualne i powierzchowne. emocjonalna inteligencja nie ma szans na rozwoj w takich warunkach. napiecie rosnie i dziecko zamiast isc wygadac sie z kolezankami czy rodzicami idzie do toalety i wyrzuca z siebie cala bezsilnosc, zlosc i strach.

pamietam jak malina byla malutka i nigdy jej nie bujalam zeby nie plakala. trzymalam ja mocno w ramionach i to zawsze dzialalo. zdaje sie, ze teraz tez dziala. chetnie powiedzialabym tej czy innej mamie, zeby tego sprobowala. znam rodzicow tej kolezanki od prozaku. nigdy ich nie lubilam a teraz mam tylko ochote im wykrzyczec, ze sa beznadziejni. bo sa.

ale nie moge. wszystko owiane jest wielka tajemnica. oficjalnie nic nie wiem.

 

 

 

 

eh…

na wakacjach jest czas na perpektywe dalsza niz koniec wlasnego nosa. na promie ludzie, w hotelu ludzie, na plazy ludzie. wyjscie poza krag ulubionych znajomych, za plot ogrodu, za prog biura jest zawsze interesujacy. swiat jest inny niz wlasny mikrokosmos domowy i zawodowy.

i tu… nastapil wakacyjny wywod na cala strone drobnym maczkiem, ktory zniknal gdzies w czelusciach bloxa. nie dam rady go odtworzyc. blox odnawil mi tylko te trzy pierwsze zdania. ale mi szkoda…

shine bright like a diamond

 

malina jest na obozie, ktory – ja nie wiem jak my to przeoczylismy? my i rodzice 4 malinowych kolezanek! – jest miedzynarodowy i nawet opiekunowie nie gadaja po niemiecku. obowiazuje angielski. woda do mycia zimna, namioty z drewniana podloga, jedzenie gotuja sami, sprzataja sami. o 18:30 dostaja komorki na 15 min. od tygodnia to jest nasze swiete 15 min. malina z rozpedu telefonuje z nami po angielsku, jako jedyna w swoim 5 osobowym namiocie jest zdrowa, caly czas leje deszcz a wczoraj wystapila przed biwakowa miedzynarodowa publicznoscia spiewajac solo i a cappella „shine bright like a diamond” rihanny. tak sie tym przejelam, ze mi dzis ta glupia piosenka nie moze wyjsc z glowy. i tak mi sie przypomnialo, ze malina zanim zostala malina byla szafirkiem, bo oczy miala takie granatowe jak sie urodzila.

milosc do roslin. oplaca sie?

 

moje niektore znajome gadaja ze swoimi rolinami, dzieki czemu kwitna im nawet kaktusy, uschniete drzewa rodza owoce a przyciete o pelni ksiezyca krzewy wypuszczaja nowe pedy. a u mnie odwrotnie. to co obcinam radykalnie, byle jak z mysla, ze nastepnym razem wyciagne z korzeniami, rosnie pieknie, bujnie i zdrowo. natomiast kwiatki o ktore dbam, podlewam, podcinam, nawoze tak sie jakos mecza, trwaja na posterunku, ale najchetniej by sobie zwiedly. kilka lat temu zamowilam roze w anglii, wsadzilam je w swietna rozana ziemie, w miejscu wybranym, nasloneczniony, bez przeciagow i te roze tak sobie raz zakwitna raz nie, no mecza sie. zupelnie inaczej z bylejakimi rozami, ktore kupilam w obi, bo byly przecenione, kosztowaly grosze a ja spodziewalam sie wizyty i chcialam, zeby bylo kolorowo. wsadzilam je ot tak, gdzie mi kolorystycznie pasowalo, w byle jaka ziemie i niedaleko drzew iglastych (kwasna ziemia) i te roze to rosna jak chwasty, kwitna po dwa razy w roku i zadne gasiennice ich nie zjadaja. jedna nawet – mimo ze jest gatunkiem plazacym po ziemii, zdecydowala sie byc roza pnaca i robi kariere na scianie.

 

nigdy nie jest za pozno.

zawodowo ten rok jest trudny. we wszystkich projektach brakuje forsy. wszyscy sie stresuja, klienci zamiast 3-4 ofert zbieraja 7-9 ofert i w kazdym przetargu na film jest sie jednym z 9 walczacych, wiec i szanse na wygrana mniejsze a pracy wiecej. jestesmy zmeczeni. malina na obozie „adventure” w srodku lasu, bez komorki za to z porannymi kapielami w rzece. mielismy biegac do kina, plywac, jesc rzeczy ktorych malina nie znosi, ale nic z tego. pracujemy do pozna, jestesmy zmeczeni resztka sil zbieramy sie na wieczorny spacer. szybko robi sie ciemno, kropi deszcz i wieczorem jest bardzo jesiennie. jeszcze sie to lato porzadnie nie rozpoczelo a juz sie skonczylo. tak sobie wczoraj usiedlismy przed komputerem, zeby znalezc cos w toskani, w drodze na wakacje, na dwa trzy dni. same fajne domki, wszystko sliczne a nic nie cieszy. przestalismy sie gapic w kolorowe obrazki, wylaczylismy komputer i zaczelismy narzekac jak nam ciezko. maz zaparzyl nam rumianku i wczesnie poszlismy spac. a dzis rano maz usmiechniety:

 – jakos mi lepiej. chyba takie wspolne narzekanie dziala oczyszczajaco.

po 24 latach zrozumial.

zrobilismy sobie kawy i kazde ruszylo do tego naszego codziennego „obierania ziemniakow”.