brzuch.

 

czy to mozliwe zeby sie zalamac widzac anie lewandowska z plaskim brzuchem tydzien po porodzie? albo pozbyc sie kompleksow dzieki zdjeciu pani bigos, ktorej brzuch po porodzie wisi na udach? podobno mozna! wciagnelam sie w dyskusje na fb wczoraj normalnie jak za dawnych dziennikowych czasow. wsrod komentarzy dalo sie zauwazyc, ze swiat dzieli sie na kobiety, ktorym w pologu brzuch wisial do kolan i kobiety, ktore… klamia. grube „prawdziwe” kobiety i idiotki, dla ktorych figura jest wazniejsza od dziecka.

zadziwila mnie ta dyskusja. dorosle kobiety. niektore rodzily kilka razy i wiedza, ze kazdy porod jest inny, kazde cialo reaguje inaczej, inaczej sie regeneruje, inaczej znosi bol, inaczej sie goi. dorosle kobiety, ktore o swoim brzuchu mowia brzuszek i brzusio.

 

wlasnie wrocilam z berlina.

czasem chyba trzeby wyjsc do ludzi. spedzilam trzy dni w berlinie z powodu berlinale. i tak sie jakos zlozylo, ze spadla na mnie lawina milych komplementow. z roznych stron: od obcego taksowkarza po klientke, z ktora od dawna wspolpracuje nad roznymi projektami. czuje sie dowartosciowana, ladna, madra – psychicznie wyglaskana tak, ze starczy na miesiac. jeden wieczor spedzilam tez na bardzo eleganckim przyjeciu pelnym politykow i dziennikarzy. to jest jednak inny swiat niz moj filmowo-reklamowy. wszyscy mieli normalne buty (faceci w garniturach i smokingach) i nikt nie robil selfi. troche mi bylo szkoda, bo tylu niemieckich celebrytow juz dawno nie widzialam na jednym przyjeciu. nawet nikt nie sprawdzal nerwowo maili ani nie wysylal wiadomosci na whatsapp. w ogole nikt nie trzymal iphona w garsci (jak to jest na moich relamowo-filmowych imprezach) tylko kazdy delektowal sie jakims trunkiem i… normalnie rozmawial. nie wiedzialam, ze ten swiat jeszcze ma takie piekne oblicza…

dirty pączek

jutro wyruszamy na zimowe wakacje, nie wiem czemu, ale mam jakas chandre. moze to hormony albo co bo powodu nie mam.

i tak mecze sie ze soba caly juz dzien az tu nagle wpadlam na wpis na fb: zastap jednos slowo w tytule jakiegos filmu slowem paczek. to glupota taka, ale przeczytalam wszytkie komentarze: Czterej Pancerni i Pączek, Stawka wieksza niz Pączek, Gwiezdne Pączki…

hahaha…

malinowe swiadectwo.

 

za trzy dni swiadectwa polroczne. po tamtegorocznym lekkim dolku (dwie troje), malina wyszla na prosta. jako jedyna w klasie ma jedynke z fizyki i laciny, ma tez jedna z niewielu jedynek z francuskiego i matematyki. wszystkie kreatywne zajecia: muzyka, sport, sztuka tez jedyneczki. biologia i chemia dwojeczki, wiec tez ok. w niemczech w gimanzjum dwojka jest bardzo dobrym stopniem – musialam sie do tego przyzwyczaic. jedyny przedmiot – ku naszemu zaskoczeniu – z ktorym malina ma trudnosci (i troje jak ta lala!) jest niemiecki. kiedys byla najlepsza w klasie: referaty, czytanie, ortografia. od zawsze same jedynki a teraz… bam! wypracowania. chyba nikt nie czyta tylu ksiazek ile malina, ale nie przeklada sie to na jej zdolnosci literackie. malina nie umie sie strescic, pisze trzy kilogramy slow tam gdzie wystarczylyby dwie strony i sadzi takie kwiatki jak: „podziwial u niej umiejetnosc stenografowania i piekne wlosy”. chcialabym jej pomoc, ale nie wiem jak. za wszelkie rady bede wdzieczna. na razie postanowilysmy pisac „pamietnik”. zawsze tylko jedna strone: opis obiadu, drogi do szkoly, jakiegos wydarzenia klasowego czy nowej sukienki kolezanki. codziennie jedna strona. zobaczymy czy to pomoze.

ze swiadectwem w dloni wyruszamy na narty jak co roku. licze godziny i minuty.

Odwaga jest początkiem działania, szczęście jest jego końcem. – Demokryt

 

takimi slowami rozpoczela sie dzisiejsza joga. przeszlysmy do cwiczen rownowagi. tancerz. ktora strona jest silniejsza: prawa, ktora do dzialania i podejmowania decyzji potrzebuje rachunku dla glowy czy lewa, intyicyjna, podazajaca za wyborem serca?

na lewej nodze stoje jak stalowa sprezyna, moge sie skupic na oddechu i napieciu miesni, wyciszam sie, otwieram serce. na prawej nodze nie moge sie na niczym skupic bo trace rownowage.

nasza pani joginka radzi, zeby probowac zrownowazyc sile obu stron i dzieki temu osiagnac psychiczna rownowage (ze tak  to w skrocie ujme) – mamy na to cale zycie, mnostwo czasu, czas na cierpliwe formowanie swojej rownowagi. na to odezwala sie pani cwiczac obok mnie. na oko ponad 70 lat, siwiutka i zadbana:

 – ja juz nie mam duzo czasu. – rozesmiala sie.

zamarlam.

na to pani joginka, tez pogodnie:

 – ale za to masz dojrzalosc.

 

jak sie ma troje dzieci…

ojciec trojga dzieci, maz i wlasciciel malej firmy. zabil sie. podobno mial depresje. mieszkal tu jedna ulice dalej, ale znam go tylko z widzenia. wszyscy go strasznie zaluja i tylko moj maz pokrecil glowa: jak on mogl tak zostawic rodzine, dzieci.

tomasz mackiewicz tez zostawil dzieci i rodzine. podobno powyzej 7000 mozna przezyc bez tlenu tylko dwie godziny. nie mam pojecia o wspinaczce i bez medialnej burzy wokol tego nieszczescia pewnie bym o tej wyprawie nigdy nie uslyszala. taki temat, jak i samobijcza smierc sasiada zmuszaja do reflekcji.

dzis natknelam sie na ten tekst – wprawdzie o wypadku, ale tez o podejmowaniu decyzji, ambicji, marzeniach, ich realizacji, o szczesciu. gdyby szekspir dzis zyl, to mialby temat na piekny dramat o ludzkim losie.

http://sztuka-i-psychoterapia.blog.pl/2015/03/18/przyjaciela-nie-opuszcza-sie-nawet-gdy-jest-juz-tylko-bryla-lodu/

 

 

malinowe makaroniki

w sobote malina piekla makaroniki z kolezanka z klasy. kolezanka po 6 tygodniowym pobycie w klinice (ale to nie ta co sie tnie) bierze psychotropy i cortison i nie moze jesc slodyczy. pomyslalam, ze powinny upiec cos przasnego, bo bawienie sie goraca czekolada i laczenie cukru pudru z maslem bedzie dla niej tortura. nie, nie, nie, kolezanka koniecznie chce sie od maliny nauczyc piec makaroniki. trzy godziny dziewczyny staly w kuchni i swietnie sie bawily. pomyslalam, ze taka zabawa to chyba najlepszy dodatek do tych wszystkich lekarstw i dietetycznych zakazow.

o umowionej porze, idealnie punktulnie zjawila sie mama kolezanki – drobna, szczupla, jak zawsze w idealnie obcietych wlosach. powietrze w kuchni zafalowalo. dziewczyny usmiechaly sie ale juz nie smialy. musialy dokonczyc miniaturowe swinki, ktorymi udekorowaly makaroniki. widac, ze potrzebuja jakies 15-20 minut. proponuje mamie kolezanki cos do picia. nie. dziekuje.

 – t.musisz sie pospieszyc. w domu jest tyle jeszcze do zrobienia. wiesz, ze nie mamy czasu – popedza corke. a ja sobie mysle, ze jest sobota wieczor, co tam moze byc jeszcze do zrobienia? jej corka wlasnie orzechodzi terapie na odprezenie, bo z nerwow nie daje sobie rady w szkole, na ulicy, nie moze u nikogo nocowac, ma leki i ciagle sie spieszy, nie moze jesc nie tylko ze wzgledu na diete, ale tez bo zwczajnie nie moze. do kliniki trafila wazac mniej niz 40 kilo a jest niemal tak wysoka jak malina.

no wiec stoimy tak niezrecznie w kuchni, ona nie chce usiasc, nie chce zdjac kurtki, bo wlasciwie to wlasnie wychodza przeciez. cos rozmawiamy o szkole, o jej genialnym synu, o tym ze malina jak miala zakazenie krwi to musiala wziac antybiotyk.

 – antybiotyk?!!! – patrzy na mnie z niedowiezaniem i wyraznie oburzona – moje dzieci NIGDY w zyciu nie wziely antybiotyku. nigdy!

 – no ty to masz szczescie. – udaje mi sie jakos uprzejmie odpowiedziec.

 

na koniec dziewczyny chcialy podzielic makaroniki miedzy soba na pol. ale nie, nie nie. kolezanka nie moze jesc slodyczy, mama kolezanki n i e  z n o s i  makaronikow, tata je tylko slodycze bio a syn czyli brat… no jemu makaroniki pewnie sie nie spodobaja. brat jest mianowicie perfekcjonista i takie krzywe makaroniki to pewnie wysmieje i nie bedzie chcial jesc.

jak tylko sobie poszly, znow zrobilo sie milo.

makaronikow nie jemy, bo sa takie ladne, ze szkoda.

 

 

 

joga – wpis nocny.

pierwszy raz w zyciu poszlam na joge w 8 miesiacu ciazy. juz niedlugo mialam rodzic, ale pomyslalam, ze co tam, przynajmniej 3-4 razy pojde i sie porozciagam przed porodem. moj lekarz wysylal mnie na joge od poczatku ciazy, ale zupelnie nie mialam czasu – to byly zlote lata w mojej branzy. kto czytal moje zapiski 10 lat temu to pamieta, ze z pierwszych zajec jogi przerazona pojechalam prosto do lekarza. okazalo sie, ze z 8 cwiczacych ciezarnych mam najbizszy termi porodu a najmniejszy brzuch. cwiczace byly tak gdzies kolo 5-6 miesiaca.

moje drugie podejscie do jogi to bylo 11 dni na polnocy polski w fajnym spa. odzywialam sie platkami salaty, jakimis kaszami bez sosu i uprawialam joge. bylo cudownie. nawet o 6 rano, kiedy cwiczylysmy w lesie na strumieniem. rano lesna lake otulala malownicza mgla i bylo zimno. stalysmy na mostku i staralysmy sie czuc energie rwacej wody przeplywajacej pod naszymi stopami. pamietam jak nasza pani joginka powiedziala, zeby pamietac, ze joga lubi cieplo, no i niezaleznie od jogi zawsze trzeba chronic i ogrzewac swoja swiatynie czyli nosic… no? co?

 – … nosic cieple majtki? – zawolalam.

 – … ciepla czapke!!! – sprostowala pani joginka i bardzo sie polubilysmy.

 

od miesiaca chodze na joge. jeszcze nic nie umiem ani nie moge, ale strasznie mi sie podoba. nie wiem skad, ale wrocil mi humor i jakas  dobra energia. mam wrazenie, ze zamyka sie trudny okres w moim zyciu i zaczyna sie cos nowego. bardzo jestem ciekawa co. na razie boli mnie wszystko, zakwasy mam wszedzie, ale i siedze jakos prosciej i mam wrazenie, ze znow zaczynam stac na dwoch nogach. kto zna to uczucie, ten wie jak to jest.

 

ciekawe czy to jakos wplynie na moja bezsennosc. schodze na dol i bez patrzenia na zegar moge powiedziec: 1:50 i tak jest. regularnosc, ktora mnie meczy i niepokoi. martwie sie, ze bede zmeczona, ze nie bede miala sily na nastepny dzien. kolo 4 wracam do lozka. zasypiam. rano wstaje normalnie i bez trudu. kupilam sobie mini lapmke, zeby czytac w lozku bez budzenia meza, ale jakos nie mam serca jej wlaczac, bo sie boje go obudzic. parze sobie rumianek, czytam cos i wypatruje snu i zmeczenia. postanowilam sie nie martwic, tylko do tego przyzwyczaic. moze tak ma byc?

 

 

 

 

 

 

praca ktora sprawia przyjemnosc.

czasem jak sie robi bardzo stresujaco, to sobie mysle: a lekarzem chcialabys byc? a kierowca autobusowym? a agentem cia? a moze nauczycielka? czy kasjerka?

kazdy ma swoj stres, bolaczki, lenia, odpowiedzialnosc z ktora czasem nie daje sobie rady, glupawego klienta, szefa w zlym humorze albo trzy pechowe dni, kiedy nic nie wychodzi. tak sobie mowie i wracam do moich malp i mojego cyrku, zapalam swieczke, zaparzam swieza kawe i orze dalej ten moj ugor.

od wczoraj jednak widze, ze jest taki zawod, radosny zawod istnieje. wczraj spadl snieg – nagle i duzo. w naszej wsi natychmist pojawily sie dwa odsniezajace samochody. maly i duzy. duzy zalatwial srodek drogi, maly wykanczal drozki, katy i zakrety. na samochodach krecily sie koguty, panowie kierowcy-odniezacze kiwali sobie wzajemnie glowami mijajac sie na skwerku albo machali reka do przedniow czy do mnie jak stanelam w drzwiach zobaczyc jak odsniezaja. odsniezyli doszczetnie a w dodatku kolo poludnia zrobilo sie cieplo i snieg natychmiast znikl, co nie przeszkodzilo panom przejechac ulica raz jeszcze – tak na wszelki wypadek. na szczescie w nocy sypnelo znow troche i dzis panowie sa znow na drogach i drozkach naszej wioski. chlopaki ciesza sie jak dzieci. wyobrazam sobie jak dzis rano wyskoczyli z lozek do pracy. pod naczym domem przejechali juz kilka razy i troche sie martwie, ze jak jeszcze raz tak z wigorem przeleca nasza ulice to zgarna i asfalt i kocie lby a moze nawet kraweznik.

 

 

 

 

w 9 malinowej klasie…

jak malina wybierala szkole 5 lat temu to natychmiast zakochala sie w tej wlasnie w ktorej jest i to gorace uczucie nie mija. kiedys myslalam sobie przewrotnie, ze to wizja wycieczki klasowej we francuskie alpy w 9 klasie tak ja zafascynowala. od lat 9-te klasy (3 grupy) jezdza w styczniu do francji, dzieci mieszkaja w 3- lub 4-osobowych pokojach, caly dzien jezdza na nartach, wieczorem same sobie gotuja kolacje.

malina i jej przyjacioleczki juz pierwszego dnia po letnich wakacjach zaczely snuc plany, robic liste niezbednych zakupow, kompletowac listy z ulubiona muzyka na spotify. a juz dwa tygodnie temu zrobilo sie goraco i w zasadzie nie bylo zadnego innego tematu poza zblizajaca sie data wyjazdu. w niedziele o 7 rano zbiorka. jeszcze kupilysmy nowe rekawiczki narciarskie, jeszcze zupki chinskie (hit wsrod malinowych kolezanek, ktory pewnie jest chemia w czystej postaci) oraz slodycze a tu w piatek malina znienacka padla powalona goraczka, bolem glowy i gardla. w sobote poszlysmy jeszcze do lekarza zeby sprawdzic, czy moze nie przesadzam, ale niestety nie przesadzilam. malina musiala natychmiast wrocic do lozka.

w niedziele skoro swit kolezanki pojechaly do francji na narty a malina zostala w domu. smutna taka, ze nie wiem. przestawilam jej lozko w pokoju, zeby miala widok z okna, kupilam nowe ksiazki, krzyzowki i jakas glupia gazetke i ciagle sie upewniamy, ze w domu jest fajnie, ze fajnie jest leniuchowac, ze w ogole jest fajnie. malina ani nie narzeka ani nic, smutna jest tylko i milczaca.

tatus poszedl w sobote zagrac w … totolotka. postanowilismy wygrac, szybko maline wyleczyc, rzucic prace i we wtorek dowiezc ja na ten narty. no ale niestety ten plan nie wypalil.