cierpliwi beda nagrodzeni

 

jestem w biurze. i tak sie nam lekko rozluznila atmorfera po lunchu. przeciagam sie, a jest cos kolo 2 popoludniu:

 – ludzie kochani, wiecie gdzie bedziemy dokladniusienko za dwa tygonie o tej porze? – rozmarzylam sie na chwilke.

wszyscy w stresie, wiec nerwowo spagladaja w kalendarz albo licza na palcach… kolega smieje sie:
 – no gdzie?

 – w loooozkuuu!!!! bedziemy sie wlasnie leniwie zbierac w sobie, zeby sie wygrzebac i w koncu zaparzyc kawe…

kolega kiwa sie na krzesle. od dwoch lat jest po uszy zakochanym tatusiem:

 – z w a r i o w a l a s?!!! o tej porze to ja juz wypilem trzy kawy, zbudowalem kilka zamkow z klockow, umylem podloge nie tylko po sniadnaiu ale tez po obiedzie. a czasem nawet to juz bylem na spacerze!

kiwam glowa ze zrozumieniem:

 – no my juz sie swoje nawstawalismy i zamkow sie w weekendy nabudowalismy… poczekaj, twoj czas tez nadejdzie.

 – o boze jak ja chce ci wierzyc…

sobota jak sobota.

 

sobote bez tatusia spedzilysmy jak prawdziwe kobiety. mialysmy kupic elegancki plaszczyk dla maliny, eleganckie buty dla maliny, prezent dla tatusia, prezent dla babci, czapke dla mnie. kupilysmy buty z fredzelkami dla maliny, ktorych ogolnie znana platfusowata forma nie ma nic wspolnego z elegancja, po biustonoszu dla kazdej z nas, kamizelke z niebieskiego futerka (sztucznego!) dla mnie i koszule nocna w rozyczki i szlafrok jak z puchu tez w rozyczki dla… mnie. nadal nie mamy prezentow. tak sie ciesze ze szlafroka jak chmurki, ze sobie przyszlam tu sobie w nim posiedziec, wypic mlinowa herbatke i sie pochwalic:-) dobranoc.

big data

 

kiedys w dyskusji w czasie pisuarach u matyldy, poszperalam po internecie, jakie sa dostepne w niemczech. przez tydzien komputer atakowal mnie ofertami pisuarow roznej wielkosci, o roznych formach od tanich po drogie jakby byly ze zlota.

po naszej przedwczorajszej dyskusji o sprzataniu pod wpisem o bigosie wszedzie otwieraja mi sie reklamy szczotek kilblowych. gdzie nie wejde: amazon, facebook, wiadomosci – BAM! klo bürste!!! szybko musze poszukac jakichs ozdob choinkowch czy cos, zeby mi sie sie przjemniej pracowalo.

 

 

zwierze.

 

ja: czasem bardzo mi szkoda, ze nie mamy psa. ale by bylo fajnie.

maz: dopoki nie wyhoduja rasy „sam_sie_wyprowadzam_na siku_pies” nie mamy szansy na psa.

ja: no tak. ja bym nawet kota wziela.

maz: ale masz alergie.

ja: ale zobacz c. kupila kota antyalergicznego.

maz: ktory po trzech miesiacach wpadl pod samochod.

ja: no tak. ale ja nie lubie jakos innych zwierzat.

maz: jak to? kurczak ci wczoraj bardzo smakowal!

 

mrok z rana jak smietana.

 

dzis rano nastala ciemnosc. chyba nasz toster sie popsul i postanowil wywalic nam korki w akcie zemsty czy co? zgaslo na dole. na schodach i na gorze nic sie nie stalo, swiatlo i prad w porzadku, poszlam wiec z tym tosterem na schody, bo w misji robienia malinie sniadania zadna awaria mnie nie powstrzyma. chleb sie lekko podgrzal, ale niestety wywalilo reszte korkow. nastala noc, choc bylo rano. maz juz w drodze na spotkanie, malina z latarka przybiegla do piwnicy. poruszylysmy kazdy minihebelek: pokoj, drugi pokoj, korytarz, lazienka… nic. przelecialysmy przez wszystkie hebelki nic. w swietle swiec malina dokonczyla toalety, zjadla letnie tosty i poleciala do autobusu. komorka: 3% mocy, zaraz wysiadzie. eee nie martwie sie zaladuje sobie z laptopa. laptop 5% baterii (czerwona resztka…). a przeciez zawsze wszystko mam zaladowane na 100%. zawsze ale nie dzis! resztka baterii dzwonie do meza. mam mu wyslac zdjecie korkow. resztka baterii robie zdjecie i wysylam whatsappem. wszystko ok. hebelki jak trzeba. maz sie zmartwil, odwolal spotkanie i zawrocil do domu. a ja postanowilam naladowac telefon w samochodzie. aaa nie… garaz sie nie otwiera, bo klapa na silniczek a klucza od bocznych drzwi nie widze nigdzie, no! zaczelo pieknie switac. caly swiat srebrno szary od szronu (-8 stopni!) i nagle… poczulam sie tak zwolniona ze wszystkiego. nie mge wyslac ani jedengo szybkiego malina, zadnej pilnej wiadomosci telefonem i nawet nie moge zrobic sobie kawy. krotki urlop od zycia. rozsiadlam sie w fotelu i patrzylam na rozplywajacy sie na okolice swit. boze jak pieknie…

 

zaraz potem wrocil maz. na 11 umowil juz elektryka i trzymal kciuki zeby tylko cos w przewodach sie nie zerwalo… pobiegl do piwnicy. podciagnal jeden niebieski hebelek – jak to mozliwe, ze go nie widzialam przedtem? ani ja ani malina! – i nastala jasnosc. ani odwolane spotkanie meza, ani moje niewyslane skoro swit maile nie poskutkowaly koncem swiata. maz zaparzyl kawy i tak sobie siedzielismy jak cywilizowani ludzie. motywacja na caly dzien!

 

bigos.

 

robie bigos. zamiast masla olej kokosowy, zamiast suszonych prawdziwkow, brazowe pieczarki. dla koloru podrzucilam kilka suszonych sliwek. zobaczymy co z tego wyjdzie. nawet jakby mialo nie smakowac to przynajmniej pachnie jak w pradziwie polskiej chalupie: kapucha!

 

 

jak to z ta lornetka bylo.

 

jak bylam mala to w trakcie buszowania w regale mamy znalazlam teatralna lornetke. piekna w skorkowym etui. z kosci sloniowej (a moze to byl taki piekny plastik?) i zlota (no w kolorze zlota!). niestety lornetka byla cenna i nie wolno bylo mi sie nia bawic. za to wolno mi ja bylo zabierac do teatru. szczegolnie dobrze przydawala sie w teatrze wielkim, bo jak sama nazwa wskazuje, jest to teatr wielki i jak sie nie siedzi w pierwszym rzedzie to nic nie widac. podgladalam wiec spiewakow i tancerki jak sobie na scenie puszczali prywatnie oczka i ja to widzialam a inni pewnie nie. nosilam te sliczna lorneteczke dumna jak paw w torebce na ramie. jak dorosla jakas! ta rola uprzywilejowanej obserwatorki bardzo mi sie spodobala i do dzis kocham lornetki.

kilka lat temu tesc podarowal mi super lornetke, ktora dostal kiedys jako prezent reklamowkowy z wyzszej polki. lornetka jest nieduza, ale powieksza jak prawdziwa luneta. brzydka jest, w kolorze wojskowo-zielonym, ale za to zgrabna, poreczna i moge miec ja prawie zawsze przy sobie. latem leze sobie na tarasie i podgladam ksiezyc. na wakacjach leze sobie na plazy i podgladam wielkie zaglowce, statki, samoloty.

zupelnie nowa era w moim swiecie lornetek zaczela sie odkad malina zegluje. na brzegu siedza podekscytowani rodzice a kazdy z lornetka. poczulam, ze nie jestem sama. wyciagam zawsze moje cudo i zaraz popadam w kompleksy. mam najmniejsza lornetke ze wszystkich a przeciez jestem lornetkowa maniaczka? sytuacje poprawia fakt, ze te lornetki – mialam okazje wiele z nich sprawdzic – wielkie takie i ciezkie a wcale nie ma wielkiej roznicy w powiekszaniu. moj wewnetrzny spokoj zostal zaklocony dopiero w czasie tych kilku dni nad gardasee. ja moja cudowna lorneteczke umylam tak dokladnie, ze niestety na prawe „oko” zaczela mglic. i na nic wszelkie suszenie, dmuchanie, regulowanie. siedze na lawce i marudze. tatus malinowej kolezanki wyciaga z plecaka swoje magiczne oko i pozwala mi poszukac maliny wsrod maciupkch bialych punkcikow na wodzie. BAM! nic nie musze regulowac (cuda, panie, cuda!) a maline idze jakby stala obok. czarna nitke na jej zoltej czapce widze. o matko salatko. to jakas wojskowa lorneta jest i mozna dzieki niej sasiadowi wypatrzec paproszek, ktory mu wpadl do oka. zupelnie niesamowite.

 

i tak pokrotce wyglada moje zycie lornetkowe i podchoinkowe marzenie.

 

(chociaz – nie oszukujmy sie – od wczoraj wiem tez, ze sa jeszcze bilety na adele w londynie. jedyny problem to plotki, ze adele jest w ciazy. to jak ona bedzie spiewala 30 czewrca?)

 

nie zawsze jest malinowo.

 

pani od pianina zegnajac sie zapytala:

 – ile ty masz lat?

 – prawie 14.

 – no widzisz, ja zapomnialam, ze masz 14, ciagle mi sie wydaje, ze masz 16. – i do mnie – pani corka jest taka intelektualnie bardzo dojrzala. to czuje sie nawet przy instrumencie. no i taka pracowita! a malina tak ma, ze jak slyszy, ze jest pracowita to rzeczywiscie jest. komplementy sa dla nie niej najlepsza motywacja. nie wiem czy pani to wyczula, czy tez rzypadkowo kroczy dobra droga. jak by nie bylo, jest swietnie.

tak sobie zyjemy na chmurce numer 7. wczoraj jedyna jedyneczka z pierwszego duzego testu z francuskiego, „filozoficzne” rozwazania przy kolacji.

wiec tak sobie spokojnie wstaje dzis rano ze swiadomoscia, ze mam taka swietna corke. robie kawe. robie kanapki do szkoly. zaparzam herbate karmelkowa. zycie jest dzis od rana dobre. az tu nagle moja dojrzala intelektualnie corka zaklada do szkoly t-shirt spod ktorego wystaja gole plecy, w rozpietej kurtce wybiera sie do szkoly. gruby szal ma tak sprytnie okrecony, ze cala szyja gola. i tak moj rozowo-lylowy swiat legnie w gruzach. afera o czapke. malina ma wprawdzie kilka czapek w roznych kolorach ale nie wiadomo gdzie. wszystkie naraz zginely. zaraz odjedzie jej autobus a my dyskutujemy czy -8 stopni to jest zimno czy cieplo.

 

malina przy fortepianie.

 

jak sie tu przeprowadzilismy, malina poszla na lekcje pianina do domu, ktory widzialam z kuchennego okna. bardzo mi sie to podobalo, bo mogla chodzic sama. czasem jezdzila hulajnoga. niestety piekny fortepian w stylowym wnetrzu, czarujaca starsza pani zawsze w romatycznym koku i na szpilkach, nauczycielka z klasa – to mobilizowalo maline tylko na poczatku. rozstaly sie z nauczycielka w przyjazni, bo… obie ziewaly na wyscigi w czasie lekcji i wzajemnie sie demotywowaly.

malina znalazla sobie pania w szkole. drogo, ale pomyslalam, ze jak malina pojdzie miedzy lekcjami a studium to przynajmniej nie bedzie ziewala jak wieczorem, ale okazalo sie, ze pani jest gadula i z 30 minut malina grala efektywnie jakies 10 minut. zrezygnowalysmy i myslalam, ze malinowa przygoda instrumentalna dobiegla konca.

od wrzesnia przychodzi do nas wieczorem do domu pani chinka. i jest moc. zeby bylo glosniej otwieraja klape i lomoca we dwie w ten instrument, ze dach podskakuje. smieja sie glosno. pani klaszcze zeby malina trzymala rytm. malina przed przyjsciem pani „rozgrzewa sie” jakies pol godziny a po wyjsciu jeszcze powtarza co nowe. to zupelnie nowa era w jej muzycznej edukacji. nadal chodzi jej glownie o to zeby grac najszybciej jak mozna, ale przestalam z tym walczyc. moze to jest jakas forma odreagowania? malinowy charakater jest pelen elektrycznej energii a im starsza tym wiecej siedzenia. a siedzenia jest w sprzecznosci z jej temperamentem.

tak mnie natchnelo do tego wpisu, bo wlasnie trwa lekcja…