odrabiamy prace domowa. dzwonek do drzwi. sasiadeczka dostala w koncu zajaczki (kroliki?)
– mamusiu, moge?….
– mozesz.
malina jak kangur wyskoczyla z krzesla i zwiala z domu jak tylko mogla najszybciej, zebym sie nie rozmyslila. maz pokiwal glowa:
– dobrze, ze ja puscilas. nie wiadomo ile tym razem pozyja.
ostatni zajaczek sasiadeczki umarl po tygodniu. (slawny tekst: "mamusiu, ten zajaczek juz troche umarl". troche? umarl czy zyje? "lezy i sie nie rusza i tylko troche oddycha, wiec juz prawie umarl")
korzystajac z pewnie godzinki w samotnosci rzucamy sie na fotele w ogrodku, maz robi kawke. czytamy pod jablonia a z daleka dochadza nas odglosy podziwu w jaki dwa male zajace moga wprawic dwie male dziewczynki.
nagle furtki u sasiadeczki otwieraja sie z impetem. to jest ten rodzaj energii i dynamiki, ze wiem, ze to malina juz przy pierwszym szybkim kroczku wiem, ze ma cos bardzo waznego, nie cierpiacego zwloki i pewnie jest to cos na co sie nie zgodzimy do zakomunikowania:
– dostanie jednego z zajaczkow
– idzie na lody z siasiadeczka
– wyjezdza na wycieczke do ameryki i nie wraca
zeby dobiec do naszego plotu musi wyskakac (ona nie umie chodzic) 4 kroki.
pierwszy! drugi!! trzeci!!! plask!!!!!!!… cisza.
ale juz moj maz biegnie przez caly ogrod, i nagle malina placze wnieboglosy i kto ten placz dziecka, ktore nigdy nie placze i nic je nigdy nie boli uslyszal, to musialo mu sie serce scinac.
ja biegne do domu i szykuje:
plaster, dezynfekcje, telefon do pogotowia, kluczyki do samochodu.
maz przynosi maline. buzia cala we krwi: czolo, usta, policzek, oba kolana bluzgaja krwia, biala bluzka z boku we krwi. myslalam, ze padne ze strachu. ulozylam w wannie recznik i zaczelam dziecko obmywac chlodna woda. powoli okazalo sie, ze wszystko to opuchlizna i zdarta skora. zeby sa, nogi nie polamane.
wycieram maline a ona nagle z tego bolu i strachu tak zaczela sie trzasc, ze nie moglam jej utrzymac.
ulozylismy ja na lozeczku, przykrylismy kocykiem, o ktorym myslalam, ze juz dawno gdzies wywedrowal – maz przyniosl go z piwnicy. okrywalismy nim 3 letnia maline jeszcze malym lozeczku. potem byla dezynfekcja z odwracaniem uwagi:
– malina, jak sie te zajace nazywaja?
– jeden jest romek czy roman a drugi jest julia.
– moze romeo?
– moze.
tatus siedzial przy glowie i czytal findusa, ja masowalam stopki i tak mi sie chcialo ryczec jak juz dawno nie.
po dwoch godzinach dmowego spa, malina smigala na rowerze po ogrodzie i gdyby nie rana na czole, policzku, lokciu i kolanach to nie byloby sladu po calej przygodzie. w lozku malina szuka argumentow zeby nie spac. na prozno. w koncu wpada na pomysl. tak jest tym pomyslem oczarowana, ze niemal widze w ciemnosci jak jej sie nad glowka zapala zarowka jak u dobromira.
– mamusiu! jak tak o kolanie pomysle to…ssss uuuu bardzo mnie boli…
– a wiesz jaki jest na to sposob?
– jaki?
– zamknij oczki i spij. a jutro nawet nei bedziesz pamietala, ze bolalo…